Sorry Kiju że to taaaaak długo trwało.
"O
legendzie i społecznej perwersji bulderingu w Wielkim Mieście"
Tak jak pisałem w poprzednim poście,
ciężko wyobrazić sobie Nowy Jork, jako miejsce
w którym możliwy jest pól-poważny buldering w prawdziwej skale. Dlatego,
jako początkujący postanowiłem podczas rocznego pobytu w mieście skoncentrować
się na pracy na panelu, prawdziwe wspinanie zostawiając sobie na powrót do
Polski (niestety, nie znalazłem na to czasu tutaj, choć pewnie powinienem).
Sporadycznie wpadałem jedynie na dwie najbardziej znane skałki do Central
Parku. Pierwszy taki wypad opisałem w poprzednim poście.
Spokojnie więc naduszałem dalej panel w
bardzo sympatycznym miejscu na Queensie i nie spodziewałem się, że przyjdzie mi
napisać jeszcze jednego posta. Tymczasem rozmawiając z ludźmi, coraz więcej
słyszałem legend o niezliczonych innych skałkach poza Central Parkiem,
przeróżnym charakterze dróg, w tym epickich wycenianych nawet na 8a,
podbijanych przez takie legendy jak Ashima Shiraishi czy Sasha De Gulian.
Pachniało to miejską legendą, ekstrawagancją, a może nawet lekką perwersją,
jaką ciągle wydawało mi się wspinanie w mieście. Gdy więc na 3 miesiące przed
powrotem do Polski opuściłem NYC i przeprowadziłem się na chwilę do
Waszyngtonu, postanowiłem wykorzystać kilka dni wolnego, wrócić tutaj i tym
razem oprócz wieczornych spotkań ze znajomymi nie robić nic- tylko się wspinać.
Zakupiłem więc jedyny istniejący, a nie do dostania poza Internetem i
oczywiście więc „legendarny” przewodnik po nowojorskim bulderingu.
Poniższy wpis więc jest trochę o
wspinaniu, a bardziej o weryfikacji legendy i…. perwersji bulderingu w Wielkim
Mieście. Chcącym się wspinać w mieście, bezwzględnie zalecam skorzystanie z
zalinkowanego wyżej przewodnika.
Plan był taki: Mam przewodnik w ręku,
wstaję wcześnie rano i próbując przynajmniej kilku wstawek na każdej opisanej w
nim skałce, zaliczam wszystkie w dwa dni, od rana do wieczora. Jest lato,
wilgotność powietrza dotyka górnej granicy skali, warun do dupy, ale nie chodzi
przecież o samo wspinanie a o eksplorację jak największej ilości miejscówek.
Światło dnia do godziny 20-tej bardzo powinno tutaj pomagać.
Awaria metra z rana, zaległe spotkanie z
kolejną osobą która przede mną opuszcza miasto i Stany, jestem na miejscu
zamiast wczesnego ranka o fatalnej godz. 14. Zaczynam od najpopularniejszej,
opisanej w poprzednim poście Szczurzej Skały („Rat Rock”). Jak można było się
spodziewać, niewiele się zmieniła, niziutka, nie wygląda imponująco. Jej
dogodna lokalizacja, a także zrozumiała potrzeba wykorzystania w mieście
absolutnie wszystkiego co nadaje się do wspinania sprawia, że bije ona pewnie
rekordy ilości dróg, ich krzyżowania się na jednej małej przestrzeni. Ale,
kolejna wizyta sprawia, że zaczynam ją bardziej doceniać. Z dziesięciu opisanych
dróg na północnej części skałki, pięć to jej trawersy (wszystkie z prawej
strony do lewej). Wycenianie na od 6a do 6c, dla mnie na wagę złota, bo z
mikrostopniami, które po pierwszych przystawkach po zejściu z panelu są dla
mnie szokiem, i dlatego, na wagę złota. Powtarzam sobie jeszcze dwie drogi po
prawej części tej strony skałki, które są początkiem miejscowego klasyka,
„polskiego trawersu” i idę dalej.
„Polski Trawers” zaczyna się w północnej
części skały, ale idzie przez całą część zachodnią. Wyceniany jest na 7a-7a+ ,
idzie zaraz pod topem skały. Ma trzy warianty, w tym najtrudniejszy, który jest
połączeniem „Polskiego Trawersu” z „Mandalą Ashimy” i wyceniany jest na 7c+.
Drogę tą poprowadziła Ashima Shiraishy i widząc ją w końcu zrozumiałem jej
polonofilskie zapędy i miłość do pieszyckiej „Tkalni”. [
]
(Mandala Ashimy zaczyna się w prawym końcu przewieszenia zaraz nad
ziemią, wychodzi z niej niskim trawersem po krawędzi w prawo, potem idąc do
góry łączy się z końcem polskiego trawersu).
Najbardziej różnorodna jest wschodnia
część tej skały, z 11 wytyczonymi (nie nachodzącymi na siebie) drogami, z
potencjałem na dużo większą ich ilość. Zachęcająca jest też różnorodność tej
ściany, pozwalająca na trening wszystkich podstawowych, klasycznych
wspinaczkowych ruchów po klamkach, oblakach i krawądkach. Dla niszczycieli
paneli takich jak ja przyda się też potrenowanie wychodzenia z drogi na górę
skały. Jak wiadomo, odczuwana po raz pierwszy nieoczywistość wielu potrzebnych
do tego ruchów początkującego wspinacza może zaskoczyć. Warto poćwiczyć je
tutaj. Drogi są różnorodne, od takich dla zupełnie początkujących za 5+, bo
jedną wydziwioną za 7b+ a nawet 7c. Pod spodem, piękny równy teren do lądowania
i pod skała jeśli nie ma deszczu prawie zawsze ktoś z kraszpadem, chętny do
użyczenia, spotowania i rozmowy. To kolejna, ogromna zaleta tego miejsca.
Potwierdza się to co pisałem poprzednio.
Central Park jest zwyczajowym miejscem w którym przyjęto, że można robić
wszystko czego robienie sprawia trudności w mieście. Mimo tysięcy turystów i
lokalsów wokół, nikt się nie przejmuje tym co robią wspinacze i nie zwraca
większej uwagi. Na ławeczkach nieopodal znowu spotykam stałą ekipę młodzieżową
z jointami, na placu zabaw obok dalej tysiące dzieci, kilku panów w brzuchami w
różnorodnym, za to zawsze mocno odblaskowym obuwiu sportowym też chce
spróbować, na szczęście przekonując się, że inaczej wspinanie „wygląda”, a
inaczej się rzeczywiście „robi”, szybko rezygnuje i nie grozi lądowaniem na
twojej głowie. Jak na zajmowanie się tego rodzaju rzeczą w mieście, wspinając
się można poczuć się w miarę naturalnie. Ale tym razem, nie jest już tak
różowo. Po pierwsze, przy takiej wilgoci i upale, zwyczajnych dla nowojorskiego
lata z chwytów ześlizguje się jakby wspinało się po bloku czystego lodu. Góra
Szczurzej Skały jest ulubionym miejscem turystów. Tym jak wiadomo, udziela się
często luz bycia na wakacjach, Nowego Jorku i już zwłaszcza Central Parku.
Najbardziej spektakularnym tego przykładem jaki osobiście widziałem było
strącenie chłopa przy jego najlepszej próbie, przy ostatnim ruchu na samej
górze, poprzez strzał w głowę friesbie. Ekipa grająca nim nad naszymi głowami
musiała akurat tą lokalizację uznać za najlepszą możliwą, a naszą obecność za
dodatkową atrakcję, bo byli autentycznie zdziwieni naszą propozycją
przeniesienia się w każde inne z dostępnych wokół miejsc. Ciągle jednak,
generalnie miejscówka jest więcej niż spoko. Szczególnie jeśli wspina się w
niej rano i w sezonie, jesienią lub zimą. Jeśli ponad 30 innych miejsc będzie
miało te same zalety, a mniej ludzi
wokół, legenda okaże się rzeczywistością. Zanim jednak mogłem ją zweryfikować,
miałem do przejścia jeszcze 10 innych skał ulokowanych w samym, gęsto
uczęszczanym, Central Parku.
Kolejna skałka, przy tej jestem po raz
pierwszy, to „Chess Rock”. Położona bardzo blisko „Szczurzej…” na południu
Central Parku. Miejsce jest bardzo ładnie położone, z dala od dużych grup
ludzi. Ścianka pochyła, drogi dla początkujących, trawersy pozwalające ćwiczyć
balans. Znowu, dla mnie początkującego, miejsce złoto, trawers po
mikrostopniach. Można przyjść samemu i wspinać się spokojnie bez kraszpada.
Uważać trzeba jedynie na pochylenie, potencjalny nieprzyjemny ślizg w dół i
śmiało skakać od skały w trawę.
Zaraz obok, „Cat Rock”. Miejscówka
schowana między skałami, jak się jej nie zna, prawie nie sposób tam trafić.
Jest więc szansa na prawdziwe wspinanie bez zbędnego towarzystwa. Nie znaczy to
jednak, że nie znają jej inni miejscowi użytkownicy parku. Będąc tu już któryś
raz, znowu tutaj nikogo nie spotkałem, ale i znowu znalazłem kiepy, puszki i
strzykawki. O tym nie było w miejskiej bulderowej legendzie, wspinanie się w
tego rodzaju syfie odnotowuję jako pierwszy element lekkiej perwersji jaką jest
buldering w wielkim mieście. Sama skała jest za to jak na to co widziałem
dotychczas w Central Parku dość spektakularna, wysoka, z bardzo ładnymi,
różnorodnymi liniami, prawdziwymi wyjściami w górę, pozwalającymi na różnorodne
wspinanie. Tutaj już trzeba naprawdę uważać miejscami na lądowanie. Konieczne
są kraszpady i ogarnięty spoter. Wytyczone jest tu aż 13 dróg, od 6a po 7c+. W
sezonie, z partnerem lub całą ekipą, naprawdę dobre miejsce na prawdziwe, nie
niepokojone przez nikogo wspinanie.
Kolejna, ponownie dosłownie dwa kroki od
Chess i Cat Rock- Tooth Rock, malutka skałka rzeczywiście wyglądająca jak ząb.
Bardzo fajne drogi dla początkujących i zaawansowanych-początkujących, ładne
ruchy, nie tylko w górę ale i po skosach. Kraszpad się przydaje, ale można
wspinać się tutaj zupełnie bezpiecznie bez spotera. Niestety, skałka leży bezpośrednio
przy jednej z centralnych, dosłownie zakorkowywanych parkowych dróżek. Latem i
wiosną, ale i pewnie zimą, w normalnych, dziennych godzinach nie ma się nawet
co wygłupiać- chyba że dialog średnio co 2 minuty z przechodniami, komentarze z
offu we wszystkich możliwych akcentach i językach jest naszym sposobem na
osiągnięcia wyższych danów wspinaczkowej koncentracji.
Tym sposobem zaliczyłem już południe
Central Parku. Późny przyjazd, zbyt wiele prób, szczególnie tych na Rat Rock,
zajęło mi razem 3 godziny. Plan minimum na dziś było zaliczyć wszystkie
miejscówki w CP i coś jeszcze, by następnego dnia wyrobić się z cała resztą.
Już wiem, że nie ma takiej opcji, odhaczam więc już teraz w kalendarzy trzeci
dzień, który na szczęście w rezerwie miałem i cisnę śmiało w głąb parku w
stronę północnej jego części by nie tylko obejrzeć jeszcze kilka innych skał,
ale i wstawić się przynajmniej do kilku.
Muszę przejść około 2-3 kilometrów przez
park w stronę położonego w jego środkowej części jeziora, kluczenie krętymi
alejkami, nie da się iść w linii prostej, zajmuje trochę czasu. Jest więc
chwila by oderwać się od myślenia jedynie o wspinaniu, poddać się jego
tutejszej, równie ważnej otoczce, klimatowi/ambientowi miasta, z jego absurdami
i surrealizmem wynikającym z tego że jest ono wszystkim i dla wszystkich.
Pierwsze witkacjańskie uczucie
„dziwności istnienia” dopada mnie zaraz na początku drogi. Lokalna parkowa
wariacja architektoniczna przenosi bowiem nigdzie indziej jak do Cieplic, a
więc w okolice Sokołów. To musi być przeznaczenie myślę sobie, nadprzyrodzony
znak Boga Cyfrusa – pierwsza skała i polski trawers, Central Park i dolnośląska
mekka wspinania.
To jeszcze nie koniec, przypominam
sobie, że gdzieś tutaj obok, w tej części parku natknąłem się kiedyś ni stąd ni
zowąd na rzeźbę Władysława Jagiełły… (wyobraźcie sobie spacer pokonsumpcyjny w
zupełnie nieznanym sobie, jak mi wtedy, mieście, w parku pełnym
dalekowschodnich pagod, multikulti odjazdu, wszystkiego co nie przaśne i nie
moje, a tu nagle Jagiełło). Witkacy u szczytu szaleństwa jak nic.
Surrealizm miejsca nie opuszcza mnie
również dalej. Trafiam na początek środkowego jeziorka, pod piękną fontannę:
łódeczki dla zakochanych, pary, selfie-sticki i turyści. Zafiksowaną na końcu
XIX wieku wariację na temat raju na szczęście kontruje imigrant z jednaj z
dawnych, afrykańskich kolonii. Duży chłop siedzi sobie po środku tego
wszystkiego z prostym lecz robiącym robotę bum boxem, zarabiając na życie
puszczanym w kółko na cały regulator „Non je ne regrette rien” Edith Piaf.
Parki i turyści zachwyceni. Kapelusz
pełen ma już dularów. Absurd i pastisz najwyższej próby, i jeszcze taki który
pozwala zarabiać naprawdę w przyjemny sposób. Z uznaniem więc pokłoniłem się
przedstawicielowi zachodniego rogu Afryki i ruszyłem dalej.
Docieram do pierwszego bulderuj w
centrum Central Parku, Wolno Stojącej Skały („Free Standing Rock”). Atrakcyjne,
kilku ruchowe drogi dla początkujących. Cisza, spokój, relatywne odludzie,
daleko od centralnych szlaków, super miejscówa, choć dla nie dla wyjadaczy, drogi
są tu szóstkowe, mimo iż przewodnik upiera się, że wspinając się po małych
tylko krawądkach można tu wytyczyć i trudniejsze. Obok jest „Split Rock”,
mająca po kilka, trudniejszych już acz równie krótkich dróg po każdej ze swoich
stron. Podłoże takie sobie, więcej niż
jednym kraszpadem warto zabezpieczyć wystające z niego skały. Przystawiłem się
tutaj kilka razy, oprócz tony ganiających się wokół wiewiórek pewien byłem, że
jestem tu zupełnie sam. Do momentu gdy usłyszałem chrapanie. Na odludnej,
zacienionej jak całe to miejsce (kolejny plus) ławeczce spał Pan. To że wybrał
to miejsce, potwierdzało moje własne obserwacje związane z konfrontacją z
legendą. Ślady po magnezji słabe i stare, intensywnego bulderingu miejsce to
dawno nie widziało. Ciekaw byłem, czy będzie też tak również dalej?
Idąc wzdłuż północnej strony jeziora docieram
do kolejnych dwóch skał. Pierwsza to „Arch Rock”, przylega do mieszczącego się
pod mostkiem łuku. Spoko, krótkie wspinanie w górę i na skos od skały,
zróżnicowane trudności między 6a a 7a. Tu też natykam się na pierwszy
klasycznie „miejski” „problem”. Wspin po części skały przy samym mostku oznacza
opadnięcie na przebiegający wzdłuż ścieżki płotek… Ciężko to miejsce
zabezpieczyć i nie zazdroszczę również tutaj spotującemu. Plusem, malownicze i
nie tak uczęszczane położenie.
Zaraz obok, „Hepatitis Boulder”. Na
zdjęciach w przewodniku wygląda zjawiskowo, piękny, masywny i jednolity blok,
drogi zaczynającego się od imponującego przewieszenia nad jaskinią. Na mapce
wygląda, jakby była zaraz obok. Za „Arch Rock” ścieżką wprawo, pod górkę i po
lewej stronie powinien być bulder. Kołowałem chyba z 20 minut, robiło się
ciemno, mój ambitny plan już dawno zszedł psu w dupę, a ja nie mogę znaleźć
wydającej się być najbardziej obiecującą dotychczas miejscówką. Z trzy razy
mijałem chyba zabezpieczoną barierką ścieżkę idącej przez skalną półkę.
Przechodziła ona nad jedną ze schowanych odnóg jeziora w której na dłużej
zacumować postanowiło czterech wesołych młodzieńców którzy przewiosłowali tu by
zapalić jointa. To społeczno-kulturowe zjawisko zwróciło moją uwagę na barierkę
i na placek krzaczorów i mokradeł znajdujących się kilka metrów pod nią.
Zajrzałem jeszcze raz do przewodnika i … okazało się że stoję na górze bulderu,
którego bezskutecznie szukałem. Miał być szał, a to co zobaczyłem, nie napawało
optymizmem. Mniejsza już o to, że przewodnik nie informuje, że aby dotrzeć do
skały nie można ufać mapce, a skała nie znajduje się przy ścieżce a kilka
metrów pod nią. Na zdjęciach w przewodniku pięknie wyczyszczona przestrzeń
(oczyma wyobraźni widzę te dziesiątki nowojorskich wspinaczy czyszczących i
sprzątających te wszystkie warte tego miejscówki), w realu, kilkumetrowe
zejście przez zatęchłe, pełne pajęczyn krzaczory, po korzeniach drzew. Nic to,
biorę wdech i idę. Na dole, mokro, duszno i śmierdząco. Oprócz ekipy z jonitem
na łódeczce obok, leżą tutaj butelki, strzykawki, dupki po jointach,
prezerwatywy, papierzaki (mógłbym wymieniać dalej). Tutaj rzeczywiście mogłoby
być doskonałe wspinanie, ale zimą, na pewno nie teraz. Z ekipą z którą
przygotujesz teren. Wytyczono tutaj kilka dróg dla Kozaków, w tym
miejscowego klasyka za 8a- „Yo Yo Jiminy”. Nazwany tak został od
bezdomnego, lokatora tutejszej jaskini. Śladu po nim tutaj nie zastałem, tak
jak i po wspinaczach. Ostatnie wspinanie, wygląda na to, miejsce miało tutaj
dawno temu. Okolica za to cudowna, nadchodzi wieczór, wyżej opisaną frustrację
łagodzą doznania krajoznawcze.
https://vimeo.com/17570065
Tak kończy się mój pierwszy dzień.
Szansa jest jeszcze zobaczyć jedną miejscówkę, dobiegam do niej jak jest już
prawie ciemno (zdjęcia jej zrobiłem następnego dnia rano). Chodzi o cały rząd
skał, ciągnący się wzdłuż wylotu kilku ulic dobijających północno-zachodniej
część Central Parku. Wd. przewodnika drogi bulderowe wytoczone zostały tylko na
jednej z nich (ale dałoby się na pewno na wielu innych), położonej między 103 a
104 ulicą (nie jak pokazuje mapka w przewodniku między 104 a 105). Miejsce
nazwane zostało „Westside Outcrops”. Nic specjalnego, wyczyszczone pewnie
dałoby radę, wytyczono tu zróżnicowane, krótkie, idące prosto w górę drogi o
wycenie od 6a po 7b+. Niestety, ponownie, dawno nikt tu się nie wspinał. Pełno
krzaczorów, jest już ciemno, jestem sam, bez spotera i mocno straszy
przylegający właściwie do skały solidny betonowy murek. Nic to, ponownie ruszę
następnego dnia rano, mam nadzieję, że legenda wspaniałego bulderingu w Nowym
Jorku przystąpi jeszcze jutro do kontraataku.
Kimam u kolegi (!לעופר ד''ש), w samym sercu
starego, historycznego Harlemu (w jego południowej części), mieszczącego się
blisko miejsca w którym skończyłem dzisiejszy dzień, zaraz na w górę od
północnej granicy Central Parku. Lubię ten fragment miasta. Pisać można o nim bez końca, choć
oczywiście niekoniecznie w tym poście. Zaznaczę więc tylko, że idąc do
mieszkania kolegi zastanawiałem się nad cudem ciągłego istnienia tej dzielnicy,
biednej i permanentnie osłabianej migracją stąd czarnej klasy średniej,
ucieczką tych którym się udaje, a którzy naturalnie ciągnąć w górę mogliby
swoje otoczenie, swoją historyczną dzielnicę. Mimo tego i mimo swojego
potencjalnie najdroższego z możliwych położenia (południowy Harlem jest przy
Central Parku, w sercu Manhattanu) jest to bodajże jedyna tak lokalizacyjnie
atrakcyjna (i architektonicznie, są tutaj piękne, stare kamienice) dzielnica
miasta, w której wspólne działania lokalnych aktywistów, świadoma część włodaży
miasta, polityka kontroli czynszów obroniły ją przez zakusami deweloperów i
macherów od spekulacji substancją mieszkaniową. Przez ostatnie 15 lat kilka
dużych dzielnic nowojorskich przeżyło wywołaną przez nich „rewolucję”, szybką
gentryfikację, najazd bogatych najemców, skoordynowaną politykę podnoszenia
czynszów i w efekcie, wyrzucenie zamieszkujące tradycyjnie społeczności do
przewidzianych dla nich bardziej peryferyjnych dzielnic. Harlem, historyczne i
kulturowe centrum czarnej ameryki, kolebka jej kulturalnego odrodzenia w latach
20-tych (jazz, poezja, literatura, tzw. „Harlem Renaissance”) ciągle na
szczęście nim pozostaje. Walczy i broni swojej
tożsamości. Ciągle jednak jest biedny, zdeklasowany, obciążony
wszystkimi plagami wielkomiejskiej Ameryki. Zupełnie nie jak bogaty Nowy Jork,
Harlem latem siedzi na ulicy, nie w kawiarnianych ogródkach, ale prosto na
ulicy, nie wiem, jak znany mi trochę osobiście (i z perspektywy poza hotelowej)
Bliski Wschód i może nawet jak kiedyś, sprzed czasu internetu i powszechnej
telewizji, polskie miasta. Lokalny sklep
ogólnospożywczy pełen bardzo młodych, w dużej części pewnie już samotnych matek
z małymi dziećmi, bezdomnych, młodzieży na deskorolkach, chłopaków ściągających
z miejscowych boisk, emerytów na ławkach itd. Wyraźnie widać, że są to głównie
miejscowi, lecz ja czuję się zupełnie swobodnie, nikt nie zwraca na mnie
większej uwagi, nie budzę zainteresowania lub większej sensacji. Owszem, na
Harlemie nie jest najbezpieczniej, nie może być bezpiecznie w biednej,
dotkniętej wszystkimi możliwymi patologiami dzielnicy. Ale ja jako ewidentny
przybysz z zewnątrz (i moi mieszkający tu, a więc przez to, podbijający ceny
tutejszych mieszkań znajomi, przed których wpływem Harlem by przetrwać musi się
bronić) mogę czuć się dużo swobodniej, niż czarni mieszkańcy Harlemu, któryby
chcieli wieczorem pokręcić się z graniczącą z ich dzielnicą, Morningsight
Heights, w której mieści się Uniwersytet Columbia. Kilka razy tam widziałem
wolno sunący policyjny samochód za grupką czarnej młodzieży, sugerujący jej
wyraźnie, że jest nie na miejscu, nie u siebie. Owszem, mnie w Harlemie
miejscowe chłopaki mogą zrobić, tak samo jak swojego tutejszego sąsiada – ale
nikt nie dał mi do zrozumienia, że nie podobam mu się jako „obcy”, „nie swój”,
że nie mam prawa tutaj być.
Dlaczego o tym w ogóle piszę? Bo dla
mnie zawsze góry, a od niedawna samo
wspinanie, były klasyczną ucieczką od ludzi. Chwilą przerwy od nich i od wielu
rzeczy które są społeczne i które denerwują. A tutaj uświadamiam sobie nagle
czysto i wyraźnie (to że żadne to błyskotliwe objawienie, nie umniejsza jego
wagi), że wspinanie ma mocny kontekst społeczny. Tym bardziej, jeśli miejsce ma
w mieście, między domami ludźmi i w samym sercu ich kultury. Ignorowanie tego,
myślę sobie, byłoby bucostwem w rodzaju tego, którego nie lubię najbardziej.
Jak postaram się pokazać, będzie to miało znaczenie również następnego dnia,
którego większość spędzę przecież w różnych częściach Harlemu. Przy tej okazji,
myślę też sobie jak bardzo zmieniło się wspinanie w dzisiejszych czasach
(„Valley Uprising”!!!)
Kiedyś sport kontrkulturowy, ludzi może
nie z nizin, ale z dołu, sport starych śpiworów, namiotów, stopa – raczej
dziwności niż powszechnej aury bycia „cool”. Dzisiaj, wiadomo. W Nowym Jorku
przynajmniej, co widać po drogich miejscowych ściankach, sport klasy średniej i
wyższej-średniej. Dominuje młodzież biała i nie mniej wyposażona w finansowe,
społeczne i kulturowe kapitały ta z dalekiej Azji. Paradoksem jest, że drogi
bulderowe o których tutaj piszę, w ogromnej większości znajdujący się na
terenie Harlemu lub w jego okolicach, wytyczyli a teraz uczęszczają głównie
biali. Sportowej, czarnej młodzieży pełno na okolicznych boiskach koszykówki,
lub placach zabaw, uprawiających coraz popularniejszą uliczną kulturystykę-
czyli tą przy użyciu jedynie ciężaru własnego ciała, na ulicznych drążkach,
drabinkach, murkach itd. To ostatnie, jakiż doskonały podkład do wspinania.
Z tymi myślami idę więc w kimę planując
następny dzień. Jest piątek wieczór pod oknem Harlem nie śpi, kipi imprezą.
Mimo różnorodnej nocnej muzyki śpię jak
zabity. Wstaję tym razem jak trzeba, wcześnie rano, nie marnuję czasu i ruszam dalej.
Już wiem, że dzisiaj nie uda mi się obejść wszystkiego, tym bardziej, że chcę
nie tylko zwiedzać, ale też się trochę powspinać. A miejscówek jest jeszcze
masa.
Na początek wracam jeszcze do przylegającej
do Harlemu, północnej części Central Parku, zostało tam jeszcze kilka nie
opisanych przeze mnie boulderów. Jest wcześnie, pięknie i jeszcze nie upalnie,
dzień zaczyna się bardzo optymistycznie. Czuję optymizm mimo tego, że przy
dzisiejszej pierwszej skale bije wręcz w twarz nie opuszczające mnie od wczoraj
poczucie, że miejskie wspinanie to pojęcie graniczące z byciem oksymoronem, a
sama czynność nosi znamiona perwersji. Jestem przy „Roadside Boulder”, który
czerpie swoją nazwę od tego, że wznosi się bezpośrednio nad główną aleją
Central Parku i stąd, wręcz korkują się na niej tłumy rowerzystów,
spacerowiczów i biegaczy. Kraszpad i spoter potrzebny tutaj nie tylko dlatego,
że ląduje się na betonowej alejce i że skała ma dobre ponad 6 metrów wysokości,
ale też po to by nie spaść na głowę miejscowego Uwe Amplera (był taki kolarz
chyba? Pamiętam takiego z gry w kapsle w późnych latach 80-tych) bijącego w
parku kolejny swój rekord okrążenia. „Roadside Boulder” to zdecydowanie nie
miejsce dla wonna-be-wspinaczy mojego pokroju. Mieszczą się tutaj dwie
klasyczne, należące do najsłynniejszych i najtrudniejszych w Nowym Jorku linii,
„Wild Style” i „The World is Not Enough” wytyczonych przez Ivana Greena,
wycenionych na między 8a a 8a+. Pierwsza z nich idzie środkiem skały w górę,
potem od wklęsłej części w lewo, i w górę lewą krawędzią. Druga, startuje od
krawędzi prawej, idzie do górnej części skały a potem w lewo, krawędzią idącą
nad przewieszeniem, do środka. Skała jest ostro połatana, pospinana metalowymi
elementami, na które jak przypuszczam wychodzący już na top wspinacz również
musi uważać.
Idę dalej, do środkowego wylotu z
północnej części Central Parku. Co już zaczyna nabierać dla mnie znamiona
miejscowego normalu i miejscowej wspinaczkowej osobliwości, kolejne miejsce,
naznaczone obecnością naprawdę imponujących rozmiarów skały, mimo że znowu
położone kilka metrów od głównej alei, znajduje się w jungli drzew i
krzaczorów, jako nie miejscowy nigdy do niego bym nie trafił. Ale ponownie,
miejscowi takie miejsce muszą znać i do
nich trafiać i to na ich cześć to akurat nazwane zostało „Shit Rock”. Jak się
domyślacie, to żadna przenośnia, w tą część parku Harlem przychodzi się na
malenże, miejsce jest idealne na zrzucenie wszystkich pozostałości po nich.
Jest lato, duszno, parno, wilgotno, nie po raz pierwszy już podczas tej
epickiej wyprawy odurzony zapachem miasta myślę sobie o legendzie i utopii
ucieczki od wszystkiego, poprzez wspinanie w środku miasta i rzeczywistości,
która mocno przypomina sobie przy „Gównianej Skałce”. Sama skałka nie ma
wytyczonych dróg, bo nie jest miejscem wspinania się, ale jak najbardziej,
przygotowującego do wspinania scraplingu: po dużych chwytach, pewnych
stopniach, przy użyciu ładnych, dużych szczelin. Skała jest jednak naprawdę
wysoka, na oko ma 7-8 metrów, trzeba uważać.
Na prawo i lewo od „Shit Rock”/Slab
stoją pojedyncze, bardziej kamienie niż skały, na których wytyczono parę kilko
ruchowych dróg- od 6a do 7a. Podłoże pełne skał i kamieni, kraszpad i spoter
wskazani.
Zaraz obok, wolny od krzaków, ale
zacieniony i zasłonięty od głównej alei znajduje się „Worthless boulder”.
Oprócz „Rat Rock”, jest to skała na której pierwszy raz byłem już rok
wcześniej. Długa przerwa, pewien postęp osiągnięty na panelu i w końcu,
doświadczenia z innymi skałkami sprawiły, że tym razem doceniłem skarb jakim
jest to miejsce. Skała jest nie wysoka, nie duża, ale proponuje wspinaczkę na
dwóch ze swoich ścian, jak dla mnie i na tutejsze warunki, po bardzo
różnorodnych drogach. W górę i w bok – po
przeróżnych chwytach. Poza jedną jej częścią, gdzie wystającą z podłoża skałę trzeba
asekurować, gleba jest równa, doskonała do lądowania. Po wspinaczkowych
północnej i wschodniej stronie ta mała skała ma wytyczonych aż 15 dróg, w
wariantach od 5+ po 7c+ (to tylko jedna taka mocno wydziwiona droga- nazywa się
„Sweat of the Rapist”). Teraz żałuję, że części godzin na panelu nie
zainwestowałem w kraszpada i nawet samotny trening na tej skale. Żałuję też, że po przejściu kilku
najprostszych dróg muszę się zawijać, że dzisiaj nie zostanę tu dłużej, bo
zwiedzić muszę jeszcze wiele miejsc.
Żal pogłębia się jeszcze bardziej. Gdy
drałując po betonowej alejce, w ostrym już upale, wśród tłumu ludzi, wzdłuż
kuszącego otwartego basenu, docieram do mojej ostatniej już Central Parkowej
lokacji. „Laskar Rock”… okazało się położonym przy betonowej alei ‘paździerzem’
– dla mnie akurat ok, bo każdy trawers i nauka posługiwania się stopniami w
mojej sytuacji jest na wagę złota. Nie mam jednak czasu plewić terenu, czas
leci a przewodnik obiecuje istne cuda w sercu Harlemu. Idę więc dalej.
Kolejne miejscówki mieszczą się w
Morning Side Park, małego parczku, oddzielającego elitarną Morningside Heights
(o której wspominałem powyżej) od Harlemu. Lokalna ciekawostka, ponieważ park
oddziela tak różne od siebie dzielnice, obowiązuje do niego absolutny zakaz
wstępu po godzinie 22-giej. To nie żart, w parku od tej godzimy siedzi policja,
zatrzymuje, dokładnie sprawdza i wlepia sute mandaty każdemu spotkanemu po tej
godzinie. Mieszczą się tutaj trzy zaznaczone w przewodniku skały (jest ich
tutaj dużo, dużo więcej), dwie – „Bleacher Rock” i „Crack Pipe Corner” w
południowej części parku, jedna, „Good Morning Rock”, jest oddalona o pięć
minut piechotą, w części północnej. Przy pierwszych dwóch to już nawet nie
krzaczory, to dziki bluszcz i inne roślinki które poharatały mi nogi. Klnę we
wszystkich znanych sobie językach, zawijam się i znowu myślę kiedy to ostatnio
miejsce to widziało jakichś wspinaczy…. W jedynym miejscu w którym bez
spektakularnej akcji przygotowawczej da się dzisiaj wspinać to proste 6-kowe
wyjścia w górę. Nic nie przemawia za tym, by pchać się akurat tutaj, mając tyle
możliwości w Central Parku.
Lepiej jest już w drugiej części, na
„Good Mornig Rock”, niskiej, typowej miejscowej skałce, z kilkoma drogami od 5+
po 6c+. Kilka wstawek i idę dalej.
Kolejnym miejscem jest St. Nicholas
Park, graniczący z mikrodzielnicą – Harlem Heights, miejscem życia pisarzy i
artystów „czarnego renesansu”, a wcześniej, miejscem w którym dom zbudował
ojciec Ameryki i dolara, Aleksander Hamilton. Park przylega też do bliskiego mi
miejsca, CUNY (The City College of the City University of New York), kiedyś
jedynej taniej i jednocześnie naprawdę dobrej wyższej uczelni w mieście, zwanej
„Harwardem Proletariatu” często jedynej, w której w latach 20-tych i 30-tych
uczyć się mogły i wybijały się w lepszą Amerykę dzieci irlandzkich, żydowskich,
polskich i innych europejskich, nie będących protestantami imigrantów. Dzisiaj
dominuje tutaj zamieszkała okolice ambitna, czarna lub latynoska, ciężko
pracująca na swoje studia młodzież.
Pierwszą miejscówką tutaj jest, „St.
Nich’s Wall”. Fajna, niewysoka, długa skała przy drodze. Nie jest źle jak na
doświadczenia dzisiejszego dnia myślę sobie. Miejsce jest położone bezpośrednio
przy chodniku (sama skała jest zarazem wschodnią granicą), jest cień, nie ma
krzaczorów, choć jestem w Nowym Jorku krzyczę „Las Vegas”, przystawiam się tu i
tam, wychodzę w górę, trawersuję, zeskakuję sobie swobodnie na chodnik. Obok
toczy się życie Harlemu, przechodzą ludzie, siadają obok na ławkach, niektórzy
się przypatrują, jeden starszy pan mówił coś niewyraźnie patrząc na mnie i
pukając się w głowę, ale generalnie, zajmuję się sobą nie będąc niepokojonym.
Wytyczono tu aż 17 dróg od 5+ po 7a, naprawdę to jest miejsce na sympatyczną
zabawę.
Myślę sobie, co by było, jakbym zjawił
się tutaj z ekipą znajomych. Zamiast „ale byłoby fajnie” i znajomej ekipy
oczyma wyobraźni widzę warszawską Pragę
albo dawny wrocławski trójkąt i grupę francuskich turystów z zupełną abnegacją
lokalnego kontekstu, kultury i tego co zwykło dziać się w tym miejscu
zajmującego jeden ze skwerków by pograć sobie w boule. Absurd, a nawet buractwo
klas wyższych wyrażające się w manifeście „robimy swoje, nieznane wam fajne
rzeczy i mamy w dupie was i to co dzieje się dookoła”. Taki smak może mieć
rozkładanie kraszpadów i wspinanie w tym miejscu, na granicy „czarnego” i
„latynoskich” Harlemów – w Ameryce, w której rasowa dyskryminacja, podziały,
zablokowane ścieżki awansu społecznego nawet dla tych co chcą i się starają,
nie są wcale mitem. Wyrażają się one również w pozornie niewinnych kulturowych
manifestacjach. Osobiście nie chciałbym narażać na stanie się nią zabawy, która
moim zdaniem powinna być ich zaprzeczeniem. Zmieniłbym zdanie, jeślibym
zobaczył tutaj kiedyś, lub usłyszał przynajmniej o wspinaczach miejscowych.
Idę dalej w górę parku. Następny jest
„Basket Boulder” , który byłby miejscówką w lokalnym, mocno średnim
standardzie, gdyby nie krzaki. Miejsce to też nie widziało dawno wspinaczy, już
wiem, że jeśli kiedyś miejski buldering rzeczywiście był w mieście czymś, było
to dawno temu.
Następnie docieram do trzeciej
miejscówki, której istnienie w parku wskazuje przewodnik („Step Boulder”). Na
jej widok po prostu się uśmiecham, ‘dumnie’ ‘zdobywam’ ‘on-sightem’,
postanawiam nic więcej o tym nie pisać i idę dalej J
Następną lokacją jest High Bridge Park. Ma
ona zaznaczone trzy bouldery. W przewodniku są opisane obok siebie, ale
geograficznie pierwszy („Edgecombe Boulders”) od trzeciego („Waldo Rocks”)
dzieli 25 przecznic. Drugi jest blisko do pierwszego, ale zbliża się noc, na
zdjęciach w przewodniku wygląda mi na niezłego paździerza, poza tym dojść do niego można tylko robiąc 2 kilometrowe
obejście środkiem lub dołem parku, więc z niego rezygnuję. Dzisiaj poprzestanę
już tylko na „Edgecombe Boulders”. Pod
tą nazwą figurują dwie, oddalone o około 100 metrów, położone po różnych
stronach drogi skały. Obydwie ciągną się wzdłuż chodnika, w środku dzielnicy
mieszkalnej. Do czynienia więc mam z tym samym kontekstem „francuskiego boule
na Pradze”. Bulder położony bardziej na południe, ma pod sobą równiutki trawnik
i to jeden z lepszych bulderów w Nowym Jorku dla początkujących wspinaczy.
Fajne, czytelne, wyraźne, idące prosto w górę od 6a po 6c+, super lądowanie,
jakby tylko nie ten kontekst…..
Drugi, północny z Boulderów Edgecombe
zasadniczo proponuje dokładnie to samo, tylko przy dużo większej ilości, bo aż
20 wytyczonych według przewodnika dróg. Kolejny przejaw miejskiego absurdu
wspinania to rozlokowane nie tylko wzdłuż skały, ale również, uzupełnione o
idące prostopadle do skały- rzędy barierek. Z ich właśnie powodu, jedna z dróg
od których potencjalnie zaczynać można przygodę z bulderingiem, nosi
zachęcającą do uprawiania tego sportu nazwę „Nut Cracker”. Gotowych do
wytyczenia nowych dróg z równie obrazowymi nazwami mam w głowie dużo więcej.
Park ma dużo więcej pojedynczych,
nadających się do wspinania i nie opisanych w przewodniku pojedynczych skał-
ale żadna nie sprawia, że warto byłoby zrezygnować z weryfikacji tych w
przewodniku. Robi się już ciemno, kończę więc wspinanie na dziś.
Wracam w to samo miejsce następnego dnia
wcześnie rano, by zrobić foty (bo wczoraj padła mi bateria) i od razu idę
dalej. Przemierzam latynoski Harlem, w którym się właśnie znajduję, ze wschodu
na zachód i wchodzę do Washington Heights, znowu z manhattańskiego prawie Getta
do miejsca gdzie zaraz obok mieszka bogata elita. Boulder „Loony Bin” mieści
się zaraz przy parku ciągnącym się wzdłuż rzeki Hudson, oddzielającej Nowy Jork
od New Jersey (prawdziwe stare „Jersey”, jak wiadomo, mieści się na Dolnym
Śląsku). Znajduje się zaraz obok jednego z największych kompleksów miejskich
szpitali. Od razu widzę, że nie jestem
już na Harlemie, w parczku zaraz przy skale samotna Pani uprawia Thai-Chi.
„Loony Bin” jest spoko, typowym tutejszym bulderem z dziesięcioma drogami dla
początkujących wspinaczy, pomiędzy którymi ci pomysłowi i bardziej zaawansowani
dokładnie rozrysowali nieoczywistą sekwencję chwytów tam by jedna droga
dochodziła w okolice 7a. Plusem tego miejsca jest też przyjemna okolica, rzeka
i park z ładnymi widokami.
Przedostatnim miejscem które zwiedzę w
kontekście wspinaczkowym będzie park rozciągający się wokół Fortu Tryon, jednej
ze scen amerykańskiej wojny o niepodległość. To jeden z najpiękniejszych,
położonych daleko od centrum, nie obleganych parków. Mieści się tutaj również
bardzo ciekawe muzeum średniowiecznej sztuki i architektury sakralnej, a także,
kilka bardzo różnych bulderów.
Potencjalnych miejsc do wspinaczki i
dróg do wytyczenia, również tych trudniejszych, jest tutaj dużo więcej niż
zaznaczone zostało to w przewodniku. Absolutna legenda nowojorskiego bulderingu
to przewieszony nad chodnikiem „Life is Beatiful”. Tą sama nazwę nosi też
wytyczona na nim droga o wycenie 7a. Obok niej, z lewej strony od centralnej,
do której schodzą się obie ściany skały krawędzi, poprowadzona została
trudniejsza, wyceniona na 7c+ „It’s a Beatiful Life”. Ja mogłem tutaj zająć się
jedynie trawersami po niższej, prawej części skały. Dosłownie 3 metry obok jest
mająca wytyczonych 9 różnych dróg, od 6a po 7a kolejna skała, nazwana „Traverse
Wall”. Wspinam się również tutaj. Rozmowa z miejscowym wariatem i idę dalej.
Kilkadziesiąt metrów od tego miejsca (w
prawo tunelem, przejść kilka metrów prosto, znaleźć w krzakach ścieżkę ze
skarpy w dół i potem kilka metrów w prawo), mieści się bulder o wdzięcznej
nazwie „Faith in Friction”. O tej trzeba znowu wcześniej wiedzieć, by tam
trafić. Przedzieram się i tym razem nie żałuję, że droga wiodła mnie przez
pokrzywy. Przede mną ciekawa, pozwalająca na różnorodne wspinanie skała z
drogami od 6a aż po 7b. Widzę też świeże ślady po magnezji. Żałuję, że akurat
teraz nie spotkałem tutaj nikogo. Ale mimo że jestem sam i bez kraszpada,
znalazłem dla siebie bezpieczne i dostępne 6a i 6b po lewej i prawej stronach
skały.
Ostatnim moim przystankiem w Fort Tryon
park są trzy, położone jeden obok drugiego, „Sherman Boulders”- „Bulding Boulder”,
„Ivy Rock” i „Guns, Cards Boulder”. Te trzy małe skałki mają zróżnicowane
drogi, od 6a po 7a+. Niestety prawie wszystkie, w tym te proste, mają
nieprzyjemne, wymagające mądrego spotowania i zabezpieczenia lądowanie. Dla
mnie to dzisiaj większy problem niż pajęczyny, krzaki i dość zatęchła atmosfera
miejsca.
Zostało mi więc jeszcze tylko jedno
zgrupowanie bulderów, „Waldo Rocks” położone w północnej części bardzo długiego
High Bridge Park w którego południowej części byłem wczoraj. Myślałem, że
wspinanie trzeciego dnia skończy się tym razem wcześniej niż to zaplanowałem.
Okazało się ich być jednak tyle, że dojście tam, pojedyncze wstawki przy każdym
z nich zajęły mi resztę dnia. „Waldo
Rocks” to razem bowiem aż 7 różnorodnych skał, dwóch pojedynczych, i położonych
kilkadziesiąt metrów dalej jednej na drugiej 5-ciu. Razem oferują wszystkie
możliwe rodzaje bulderingu, typy dróg i chwytów (6a-7b). Są tutaj miejsca
bezpieczne i takie w których trzeba uważać na wysoki lot w wystające skały czy drzewa.
Miejsce trzeba by było posprzątać, przydałoby się wycinanie zarośli w kilku
miejscach, przygotowanie topu. Ale jest naprawdę niezłe. Uff, zakończyłem
trzeci dzień. Wracam wschodnią częścią parku w dół, potem po skarpie w górę i
przez parkowe tunele do mostu, przy którym jest najbliższa stacja metra. W
tunelach pod mostem siedzą już pierwsi palacze browna. Tych których
przepraszałem by w ogóle przejść, byli bardzo mili. Ale gdybym był tu kiedyś
jeszcze raz, już wieczorem, uważałbym na to miejsce.
„Waldo Rocks”, a szczególnie
wcześniejszy, położony naprawdę niedaleko „Fort Tryon” to naprawdę super jak na
tutejsze warunki miejsca. Są oddalone od centrum, mało w okolicy ludzi, ta
druga lokalizacja jest naprawdę piękna. Bardzo spokojne miejsce do wspinaczki w
sezonie od prawdziwe miejsce ucieczki do miasta, które potrafi być cudowne, ale
i bardzo męczące i od którego na chwilę co jakiś czas bezwzględnie należy
uciekać. Mimo oddalenia, jest tutaj bardzo dobry dojazd metrem.
3 dni były więc huśtawką nastrojów od
nadziei, po depresję i złość na mit którego
przeżycie nie było mi dane, na końcu znowu pozytywne wrażenia. Podtrzymuję
jednak swoją opinię. Wspinanie w mieście cechy absurdu i społecznej perwersji.
Legenda legendą ale miejscowi gdy chcą skał, wyjeżdżają poza miasto, uciekają z
molocha, który jednak jest chyba zaprzeczeniem tego o co chodzi we wspinaniu w
prawdziwych skałach. Buldering w Nowym Jorku widział więc bym bardziej jako
trening i użyteczne uzupełnienie panelu, a na baldy jeździł gdzie indziej. Ja
cieszę się już na myśl o tych polskich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz