Myślę, że czas 2
miesiące po powrocie z Silvretty to dobry okres, aby napisać parę słów o tym
miejscu i moich przemyśleniach. Co prawda na wstępie zaznaczę, że mój tekst nie
będzie tak wybujały jak Pandy ani tak metaforyczny jak Kadeja.
Będzie o
cyferkach i numerkach, najlepiej miękkich, czyli to, co kochamy najbardziej.
Cóż, co by ukrywać,
marzyłem o alpejskim balderingu od…bardzo dawna. Ilość filmów wspinaczkowych
jakie oglądałem przekroczyła granice zdrowego rozsądku, można powiedzieć, ze
znalem większość classicow czy przechwytów, ale tylko w teorii. Jak to wyglądało
w praktyce, otóż nie najgorzej. Co prawda Silvretta okazała się inna niż myślałem,
ale nie rozczarowała mnie.
Wręcz zachęciła i wiem, ze za rok pojawię się tam
znowu.
Miało być 10 dni
na miejscu było 5, miało być, co najmniej 5 dni wspinaczkowych było 2. Miała
być pogoda, były hektolitry deszczu.
Czy byłem
zadowolony? Cóż może to zabrzmi kuriozalnie, ale TAK. Dobra ekipa ( a momentami było NAS na 4 auta)
oraz światowej klasy kamyki.
Numerki. Kiedy myślę
Silvretta, myślę easy number. Dzień pierwszy przyjazd o 4 rano, po 750 km za kółkiem,
po czym wciągam „Zwiderwursta” 8a (7c+) w 40 minut, ponadto 2nd skin 7C fleszem? Nie no
spoko, mój styl wspinania. Ale wiecie ile by miało to wiecie gdzie;-)?
No ale myślę,
sobie też: góry, szczyty po 2 czy 3 tys. metrów, wszechobecne krowy z
dzwonkami, stacja narciarska, turyści, marzenia o topowych przejściach, długie
podejścia pod baldy, oczywiście deszcz no i KIBEL.
Kibel, który
uratował nam życie. Nie byle, jaki PRLowski wychodek. Tylko porządny austriacki
WC, wręcz klasyk wśród zwiedzonych kibelków, pozycja obowiązkowa. Kto był wie,
o co chodzi…
I kibel w górach nabiera innego znaczenia.
I kibel w górach nabiera innego znaczenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz