wtorek, 16 września 2014

Kibel w górach, czyli o „alpejskim” wypadzie na kamyki do Austrii.

Myślę, że czas 2 miesiące po powrocie z Silvretty to dobry okres, aby napisać parę słów o tym miejscu i moich przemyśleniach. Co prawda na wstępie zaznaczę, że mój tekst nie będzie tak wybujały jak Pandy ani tak metaforyczny jak Kadeja.




Będzie o cyferkach i numerkach, najlepiej miękkich, czyli to, co kochamy najbardziej.

Cóż, co by ukrywać, marzyłem o alpejskim balderingu od…bardzo dawna. Ilość filmów wspinaczkowych jakie oglądałem przekroczyła granice zdrowego rozsądku, można powiedzieć, ze znalem większość classicow czy przechwytów, ale tylko w teorii. Jak to wyglądało w praktyce, otóż nie najgorzej. Co prawda Silvretta okazała się inna niż myślałem, ale nie rozczarowała mnie. 
Wręcz zachęciła i wiem, ze za rok pojawię się tam znowu.

Miało być 10 dni na miejscu było 5, miało być, co najmniej 5 dni wspinaczkowych było 2. Miała być pogoda, były hektolitry deszczu.
Czy byłem zadowolony? Cóż może to zabrzmi kuriozalnie, ale TAK.  Dobra ekipa ( a momentami było NAS na 4 auta) oraz światowej klasy kamyki.

Numerki. Kiedy myślę Silvretta, myślę easy number. Dzień pierwszy przyjazd o 4 rano, po 750 km za kółkiem, po czym wciągam „Zwiderwursta” 8a (7c+) w 40 minut, ponadto 2nd skin 7C fleszem? Nie no spoko, mój styl wspinania. Ale wiecie ile by miało to wiecie gdzie;-)?

No ale myślę, sobie też: góry, szczyty po 2 czy 3 tys. metrów, wszechobecne krowy z dzwonkami, stacja narciarska, turyści, marzenia o topowych przejściach, długie podejścia pod baldy, oczywiście deszcz no i KIBEL.


Kibel, który uratował nam życie. Nie byle, jaki PRLowski wychodek. Tylko porządny austriacki WC, wręcz klasyk wśród zwiedzonych kibelków, pozycja obowiązkowa. Kto był wie, o co chodzi…
I kibel w górach nabiera innego znaczenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz